Moim pierwszym szefem był Jerszy Seymour. Pracowałam dla niego w 2003 w Mediolanie, który mi, ówczesnej studentce architektury wnętrz i wzornictwa przemysłowego z poznańskiej ASP, jawił się niczym spełniony designerski sen. Raz, że Włochy, dwa, że kolebka projektowania, no i jeszcze ta moda!
Nie ma jednak, róży bez kolców, więc dla urealnienia napiszę coś, o czym się nie mówi i co pokazuje skalę trudności w pracy zagranicom, zanim Polska stała się częścią Unii Europejskiej. Tamtego roku, trzeba było mieć oficjalne pozwolenia na prace i pobyty dłuższe niż 3 miesiące-, co wymagało częstych wizyt w Questura di Milano. Nie ma również kolców bez kwiatów- dzięki wizytom tam, kilkukrotnie byłam świadkiem tego jak Giorgio Armani, przed 8 rano nadzorował aranżacje wystaw w mieszczącym się nieopodal, swoim domu towarowym Armani Casa. Jak się również okazało, wynajęcie mieszkania w Mediolanie, dla dwóch 23 letnich Polek było praktycznie niemożliwe. Nikt nie chciał się tego podjąć- obawiano się otwarcia agencji towarzyskiej- jak później się dowiedziałyśmy, polki kojarzono z prostytucją.
Mój włoski start w życie zawodowe, nie miałaby, więc miejsca, gdyby nie pomoc innej kobiety. Polki, od lat robiącej karierę w światowym designie- Doroty Koziary, która na prośbę innej kobiety, mojej Pani Promotor Profesor Bogumiły Jung, znalazła dla mnie i koleżanki mieszkanie, i to, jakie- pół wili w pod mediolańskiej miejscowości nieopodal Monzy, słynącej z toru do wyścigu formuły 1 i doskonale skomunikowanej koleją z dworcami w centrum miasta: Milano di Centrale i Garibaldi.
No dobrze, wracając do bikini projektu Dolce & Gabbana, jak i dla dalszego urealnienia. Nabyłam je, nie we flagowym butiki tej marki, na najdroższej ulicy miasta, i jednej z najdroższych ulic świata Via Montenapoleone. Lecz na straganie na targu odbywającym się, co wtorek na Via Tortona, w drodze do studia Jerszego na Via Valparaiso. Oczywiście było oryginalne, bo jako projektant in spe, poważnie podchodziłam do praw autorskich, no, ale nie z flagstoru, do czego się wówczas raczej nie przyznawałam. Posłużyło mi kilka lat i myślę, że cieszyłoby mnie dłużej, gdybym dała się namówić moim kolegom z Los Angeles, na kąpiele nago w jacuzzi, a tak nie przetrwało starcia z chlorem. Dziś, rozciągnięte do granic możliwości, spoczywa na strychu w walizce z pamiątkowymi ubraniami.
I tak, charakterystyczną dla mnie okrężną drogą, dochodzimy do głównego tematu tego tekstu, czyli wzoru na owym bikini. Niesamowicie urzekają mnie florystyczno- owocowe, kolorowe krajobrazy na czarnym tle- taki jest właśnie na nim wzór wraz z napisem na majtkach „Isole Eolie” i „Filicudi”.
Czułam się w nim, tak jakby było dla mnie specjalnie stworzone i pewnie było to widać. Nie jestem w stanie policzyć godzin, które spędziłam na snuciu opowieści o tym, co przedstawia jego wzór. Pytali o to widzący mnie w nim mężczyźni- jak widać stało się doskonałym pretekstem do nawiązywania znajomości. Tak, oto wymyśliłam całą opowieść o tym, że przedstawia nieistniejącą, wymyśloną przez Domenico i Dolce, bajeczną krainę, bliską raju: pełną soczystych owoców i rozkwitających kwiatów. Opowiadałam to we Włoszech, w Polsce, Tunezji, Francji i Los Angeles.
Do czasu, aż w maju 2008 roku, wraz z 3 kolegami inżynierami, wybraliśmy się na wakacje na archipelag wysp Liparyjskich. Jest to małe 7 wulkanicznych wysepek na Północny- Wschód od Sycylii. Najbardziej rozpoznawalną z nich, jest uwieczniona przez Bergmana Stromboli, Lipari zaś zostało ukochane przez Audrey Hepburn, a najbardziej luksusową pozostaje najmniejsza, sportretowana powyżej Panarea. Poniższe zdjęcia zostały zrobione na Filicudii.
Siedzę na nich na kamiennej plaży w owym bikini, mam otwartą ranę- zdartą skórę z kolana i łokcia oraz smutną minę. Właśnie wywróciłam się na Vespie. Pomimo tego, że ze względu na poważny wypadek mojego ojca na motorze, i od czasu wyżej opisanego pobytu w Mediolanie, unikałam zawsze jednośladów. Z jakiś niewytłumaczalnych powodów, akurat tego dnia postanowiliśmy wynająć skutery i objechać wyspę. Przewróciłam się na łasze piachu na pierwszym zakręcie. Na całe szczęście, pomna opowieści o stracie nogi w takich wypadkach, mocno się odepchnęłam i zeskoczyłam, w efekcie tylko lekko raniąc.
Ucierpiała za to moja Vespa. Jak i Bartka i Ciarona, którzy widząc mój upadek, rzucili się mi na ratunek. Oczywiście, za wszystkie straty musieliśmy uczciwie zapłacić w wypożyczalni, a z braku lekarza czy apteki na wyspie, polecono mi przykładać do ran liście aloesu oraz stać w morzu by odkażać je słoną wodą.
Chwilę po tym jak zostało zrobione to zdjęcie, patrząc na moje majtki zdałam sobie sprawę z tego, że to nie żadna mityczna kraina została na nich sportretowana, ale dokładnie ta wyspa, na której właśnie siedzę i nomen omen krwawię. Isle Eolie to po włosku wyspy Liparyjskie i angielsku, którym posługiwaliśmy się na tym wyjeździe- Aeolian Islands.
Dobrze to zapamiętałam i myślę, że odrobiłam moją lekcję:
Jeśli sam, nie jesteś w stanie dostrzec i docenić tego, co masz- zamiast tego, tworząc fantastyczne historie- życie Ciebie zatrzyma i do tego zmusi.
Czasami łagodnie, choć lekko boleśnie jak mnie.
Czasami bardziej dramatycznie.
Co więcej, będzie to robić do czasu, aż wyciągniesz właściwie wnioski.
Na pamiątkę tego wydarzenia i w imię porzucenia budowania fasady- mam na zawsze asfalt pod skórą lewego kolana i uśmiech na twarzy na myśl o tamtych wakacjach.