Zacznę od kadru z kuchni mojego berlińskiego przyjaciela Ciarona- drewnianej wykałaczki, w papierowym opakowaniu z napisem Park Hyatt, przypiętej do korkowej tablicy wiszącej nad pralką. Tylko tyle, ale działa na mnie niczym świstoklik z Harrego Pottera i natychmiast przenosi w styczeń 2009 roku, do Tokio.
Wiśnie zaczynają tam właśnie rozkwitać, a 29 letnia Basia w zasadzie nie śpi z powodu zmiany czasu i ilości zajęć na studiach oraz rozlicznych zobowiązań towarzyskich.
Jeździ taksówkami z fotelami w koronkowych pokrowcach, błądząc i nie mogąc wyjść ze zdumienia, nad tym jak inne, jest japońskie postrzeganie przestrzeni.
Ma mdłości opadając lub wznosząc się w najszybszych na świecie windach.
Nie umiera od silnie trującej tetrodotoksyny, po zjedzeniu ballon fish, czyli ryby z gatunku rozdymkowatych.
Słucha Echo and the Bunnyman i ma łzy w oczach na widok sashimi, z wyfiletowanej do połowy ryby, która jeszcze rusza ogonem.
Dokumentuje to wszystko na iPhone 3, którego pożyczyła na ten wyjazd z hotelu Blow up hall, mieszczącego się w Starym Browarze w Poznaniu, gdzie pracuje. Oczywiście z intencją bycia w kontakcie ze swoim zespołem.
Piszę o sobie w trzeciej osobie, bo dzisiaj patrząc na siebie z tamtego okresu, widzę śliczną i lekko zagubioną młodą dziewczynę w cudnych sukienkach.
Dziewczynę, która wiele się nauczyła, ale przede wszystkim fantastycznie bawiła przez te dwa tygodnie w Tokio.
Jawię się sobie samej jako bardzo bystra i niezwykle urocza laleczka. Po okresie dziecięcej przejrzystości widzenia świata, ponownie nieświadomą samej siebie i swojej mocy. Zajętą osiąganiem i budowaniem fasady oraz zdumioną zainteresowaniem, które wzbudza.
Tamtego roku przyjechałam do Tokio wraz z ok 30 kolegami i koleżankami, studiującymi wraz ze mną na Berlin School of Creative Leadership. W 2008 roku dostałam się do tej unikatowej szkoły, oferującej programy executive MBA dla liderów z przemysłu kreatywnego. Jedną z sił tej szkoły była prawdziwa międzynarodowość zarówno studentów, jaki i założycieli i wykładowców. Byłam najmłodsza w mojej grupie, oraz pierwszą i jedyną w tamtym czasie Polką. Studia te trwały 18 miesięcy i składały się z sześciu dwutygodniowych modułów, wypełnionych 10h lub 12h dniami nauki. Odbywających się w ówczesnych kreatywnych stolicach świata: trzech w Berlinie, jednym w Nowym Jorku i Los Angeles, jednym w Londynie i jednym właśnie w Tokio. To dlaczego i jak, stałam się częścią tej szkoły, jest jednak tematem na zupełnie inną opowieść.
Na tą chwilę wróćmy jednak do wykałaczki z korkowej tablicy. Pochodziła z baru hotelu Park Hyatt, mieszczącego się na 40 czy też 60 piętrze wieżowca, z przepiękną panoramą na Tokio. Widzę siebie siedzącą przy stoliku z Trevanią z Bostonu, Thomasem z Kolonii i chyba Arminem z Wiednia (dodam tylko, że Armin kilka lat później zrobi jeden z niewielu, godzinny wywiad z Władimirem Putinem, a ja będę truchleć na samą myśl, że znam kogoś, kto uścisnął jego dłoń).
Tamtego wieczoru jesteśmy tam na kolacji, drinku po kolacji, lub drinku po drinku po kolacji, nie ma to już teraz znaczenia. Istotne natomiast jest to, że jestem cała w skowronkach, ponieważ w tym hotelu działa się akcja jednego z moich ukochanych filmów. „Między słowami” Sofii Coppoli z ikonicznym już otwierającym go kadrem, wypełnionym pupą Scarlett Johansson, ubraną, li i jedynie, w siateczkowe, półprzezroczyste majtki.
W głowie gra mi pewnie, skądinąd świetna, ścieżka dźwiękowa z tego filmu, tryskam, więc podekscytowaniem, siedząc przy tym stoliku, najprawdopodobniej w podobnych siateczkowych majtkach (tak, jako 20latka kupowałam garderobę podobną do ulubionych bohaterów).
Rozmarzam się, wyobrażając sobie Billa Murray’a siedzącego przy barze obok, i jak przez mgłę dociera do mnie, o czym rozmawiają koledzy. Dyskutują na temat zajęć z tamtego dnia, kiedy to poznaliśmy mało popularną u nas, a szkoda, bo fascynującą, postać przedsiębiorcy Konosuke Matsushita. Założył on giganta Matsushita Electrics, później przekształconego w Panasonic.
Każdy z nas zapamiętał inną z jego lekcji, więc dzielimy się wrażeniami, a 29letnia Basia, powraca na ziemię by w swoim mniemaniu zabłysnąć i wypowiada cytat, który najbardziej zapadł w jej serce. Parafrazując Matsushita powiedział, że starzejemy się, nie poprzez mijające lata, ale ideały, które porzucamy. Blask miało zapewnić mi stwierdzenie, do którego z dumą wtedy doszłam, że jeszcze żadnego z moich ideałów nie porzuciłam.
Powiedziałam to i napotkałam ciszę oraz smutny wzrok kolegów. Zdziwiłam się i nawet przez chwilę poczułam wyższość, by zaraz potem wrócić do radosnych rozmyślań o Sofii Coppoli. Chwilę potem wychodząc z baru zabrałam ze sobą wykałaczkę dla Ciarona.
Natomiast pisząc te słowa czuję empatię i zrozumienie dla patrzących na mnie towarzyszy.
Wtedy zupełnie nie wiedziałam, że przez następną ponad dekadę, będę bardzo często wracać do wspomnienia tej chwili. Nadchodzące lata nauczyły mnie, że życie potrafi tak zaboleć, że padniesz na kolana, a potem na twarz i zostawisz wszystko, ale to wszystko, w co wierzyłeś i co Ciebie stanowi.
Zrozumiesz, że tak naprawdę nie wiesz i nikt nie wie. Bo choć są ludzie mądrzejsi- nie ma nikogo, kto jest mądrzejszy niż ty, jeśli chodzi o twoje życie.
Przestaniesz kontrolować.
Odpuścisz i pozwolisz życiu, żyć Tobą.
Dwa lata temu w Berlinie ( napisałam ten tekst 06.10.2020), na zjeździe z okazji 10lecia rozpoczęcia przez nas studiów, powiedziałam podczas prezentacji, o którą każdego z nas poproszono, że przez lata od ukończenia studiów nauczyłam się właśnie tego: odpuszczać i po prostu być. Laleczka z tokijskich czasów powiedziałaby przegrywać, ale ja już wtedy wiedziałam, że nauczyć się po prostu być to prawdziwe zwycięstwo.
I dzisiaj pisząc to mam poczucie, że właśnie „porzucając” ideały, opłakując je i prawdziwie przeżywając stratę. Sprawiamy, że ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu wstają z popiołów niczym feniks, ewoluują, stają się bardziej autentyczne i rosną w siłę.
A my sami z laleczki zmieniamy się w kobietę z krwi i kości, znającą swoją moc i parafrazując tytuł książki Michała Cichego: „pozwalającej rzece płynąc”.